czwartek, 28 czerwca 2018

Erasmus+ i wizyta w angielskiej szkole

   Dwa pierwsze tygodnie czerwca spędziłam w Bournemouth, pięknym mieście leżącym nad Kanałem La Manche, chociaż powinnam napisać English Channel (o nazwę trochę spierałam się z moim nauczycielem języka angielskiego w szkole językowej). Był to wyjazd w ramach programu finansowanego ze środków unijnych. Jego celem było podniesienie kompetencji językowych kadry zarządzającej, dlatego też miałam intensywne zajęcia w Richard Language College, gdzie zgłębiałam tajniki angielskiej gramatyki. Czasem doprowadzało mnie to do rozpaczy ;-)

 Mój angielski jest naprawdę bardzo podstawowy, jednak udało mi się porozumiewać z innymi studentami. W szkołach językowych są ludzie z całego świata i jedynym językiem, którym można się jakoś porozumieć jest właśnie angielski. I o to chodzi, największy nacisk kładziony jest na komunikację, a gramatyki uczy się przy okazji i tak codziennie przez 6 godzin. 
   A międzynarodowe "towarzystwo" widać na zdjęciu: , Czeszka, Koreanka, Chinka, Hiszpanka. Hi-San ( w chustce) to świetna dziewczyna z Korei Południowej, która prowadziła małą kantynę w szkole językowej. Bardzo kontaktowa, zabawiała nas swoim śpiewem akompaniując sobie na ukulele. Jak myślicie, z kim się dogadywałam najszybciej? Oczywiście z Nadią (Czeszką). Kiedyś naszej rozmowie przysłuchiwała się moja koleżanka z grupy, młoda Francuzka i robiła coraz większe oczy, bo pogubiła się, w jakim języku rozmawiamy, a było trochę polskiego, czeskiego angielskiego okraszone rosyjskim, którego uczyłyśmy się w epoce, gdy rosyjski był obowiązkowym językiem w dawnym bloku socjalistycznym. Najważniejsze, że się rozumiałyśmy. Nie ukrywam, że odniosłam w szkole sukcesy pedagogiczne. Jeden z moich lektorów kończąc zajęcia znał kolejne polskie słowo typu deszcz, szczęście, smoczek... W końcu zdenerwował się i zapytał, kto tu przyjechał uczyć się języka? Stwierdziłam, że korzyści mogą być obustronne. W zasadzie, to kilka osób ze szkoły wyjechało znając kilka polskich słów. No w końcu jestem nauczycielem języka polskiego!
   W drugim tygodniu pobytu poznawałam system edukacyjny Wielkiej Brytanii oraz miałam okazję wizytować jedną ze szkół w Bournemouth. 

 To King's Park Academy - primary school, położona w dzielnicy, która czasy świetności ma już dawno za sobą, przypomina trochę warszawską Pragę. Uczą się tu dzieci od 3 do 11 roku życia.
3 i 4-latki chodzą do oddziałów przypominających nasze przedszkole, 5-latki uczą się w klasie przygotowującej do nauki szkolnej ( trochę jak nasze zerówki), jednak z tej klasy wychodzą już z umiejętnością czytania, redagowania i zapisywania pełnego zdania. 
   W klasach od pierwszej do szóstej uczy jeden nauczyciel wszystkich przedmiotów - języka angielskiego, matematyki, nauk przyrodniczych (elementy geografii, fizyki i chemii) oraz realizowane są tzw. Topic - tematyczne projekty, podczas których dzieci zdobywają wiedzę z różnych dziedzin.
W tej szkole uczy się 54% angielskich uczniów, 46% to imigranci, zaś wśród nich największą grupę narodowościową stanowią Polacy. Środowisko lokalne jest bardzo trudne, dzieci często pochodzą z rodzin, w których jest przemoc, alkohol, narkotyki, często rodzice nie pracują i utrzymują się z zasiłków socjalnych. Bywa, ze jedyny ciepły posiłek dzieci jedzą w szkole. Jest to jedna z publicznych placówek, która oferuje bezpłatne posiłki. Rodzic mający trudną sytuację finansową wybiera taką szkołę, która oferuje bezpłatny obiad. W samym Bournemouth jest 50 primary school (łącznie z prywatnym), nie ma rejonizacji, rodzic wybiera taką szkołę, która ma interesującą go ofertę. Dlatego nie ma takich sytuacji, że rodzic nie zgadza się z jakimiś działaniami szkoły, metodami pracy, czy stosowanymi konsekwencjami w stosunku do jego dziecka. Jeżeli zapisuje dziecko do tej szkoły, to znaczy, że w pełni akceptuje jej działania. Jeżeli nie zgadza się z tym, może w każdej chwili dziecko zabrać do innej placówki. Szkoły nie organizują dowozów (rodzic może wybrać taką szkołę, do której dziecko ma blisko, jeżeli zdecyduje inaczej, to jest jego problem, jak dziecko dojedzie na zajęcia) nie funkcjonuje instytucja świetlicy szkolnej. Dzieci mają zajęcia od godziny 9.00 do 15.30 (akurat w tej szkole) później rodzic musi odebrać dziecko. Bardzo dobrze rozwinięty jest system instytucji wspierających pracę szkoły. Nie można ot tak sobie nie puścić dziecka do szkoły, zaraz zawiadamiane są służby socjalne, które doprowadzają dziecko do szkoły, zaś rodzic płaci wysokie kary. Dużym problemem są Polacy, którzy często wyjeżdżają do Polski na święta i zabierają dzieci ze szkoły na dłuższy czas. 
   Klasy są bardzo liczne. 30-osobowe, nauczyciel ma do pomocy nauczyciela asystenta. Praca z dzieci wygląda inaczej niż u nas, uczniowie podzieleni byli na cztery stałe zespoły według ich poziomu wiedzy i umiejętności, każda grupa pracowała z innymi zadaniami o różnym stopniu trudności. Widziałam zajęcia, podczas których z jedną grupą pracował nauczyciel, z drugą asystent, trzecia grupa robiła doświadczenia czwarta wyszła na przerwę na patio przy klasie. I wcale nie było głośno. 
W ogóle w szkole uderzyła mnie cisza. Jeżeli dzieci wychodziły z nauczycielem z klasy szły cichutko, parami nie rozmawiając, nauczyciel nie musi podnosić głosu. Miałam również okazję uczestniczyć w spotkaniu całej szkoły w dużej auli, do której powoli schodzili się uczniowie, Wszystko odbywało się spokojnie, cicho, dzieci siadały po turecku na podłodze (i dla nikogo to nie było problemem, że dziecko siedzi na podłodze - u nas jest). Nauczycielka  prowadząca spotkanie nie musiała używać mikrofonu, a na sali siedziało ponad 500 uczniów!!!  Dla mnie to było zdumiewające!!! Jedynie podczas lunchu poczułam się jak w mojej szkole, nareszcie usłyszałam dzieci! W angielskiej szkole jest tylko jedna przerwa na lunch, wówczas i nauczyciel ma przerwę, zaś opiekę nad dziećmi sprawują inne, specjalnie zatrudnione tylko po to osoby. Poza tym nauczyciel cały czas jest ze swoimi uczniami w klasie prowadząc zajęcia. 
Dużym zaskoczeniem dla mnie była informacja, że dzieci mają tylko jedną godzinę WF tygodniowo. U nas są cztery...
Jest wiele rzeczy, które chętnie przeniosłabym do polskiej szkoły, są taż i takie, które nie do końca mi się podobają. Pierwsza to selekcja dzieci przy wyborze szkoły. Jeżeli jesteś bardzo zdolny, ale biedny idziesz do szkoły, która oferuje bezpłatne posiłki, do szkoły, która nie ma tyle pieniędzy na zajęcia poza tymi obowiązkowymi, na lepsze wyposażenie. Szkoły prywatne oferują lepszą bazę lokalową i dydaktyczną. Podobno wybijające się dziecko ma możliwość otrzymania stypendium i uczenia się w lepszych warunkach, mam jednak wątpliwości, czy każde otrzymuje taką szansę.
   Nie mniej jednak to było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Poznałam panią dyrektor, która w ciągu czterech lat dokonała ogromnej zmiany w szkole, której groziło zamknięcie z powodu fatalnych wyników nauczania i przestępczości w niej panującej. W ciągu czterech lat w rankingu szkół w Bournemouth z ostatniego miejsca znalazła się w pierwszej dziesiątce. Priorytetem dyrekcji jest bezpieczeństwo dzieci na terenie placówki. To często jedyne miejsce, w którym dziecko jest bezpieczne, nie doświadcza przemocy, może coś zjeść. Ta szkoła jest jak twierdza, żebym mogła do niej wejść musiała zabrać ze sobą z Polski przetłumaczone zaświadczenie o niekaralności, pomimo, że nasza wizyta była dużo wcześniej umówiona i zapowiedziana.
   Mogłabym długo jeszcze pisać, ale może już starczy o szkole.
Następne posty będą o tym, jakie piękne miejsca miałam okazję zwiedzić oraz o mojej host family, u której mieszkałam.





1 komentarz:

  1. Dobrze jest mieć jakieś porównanie i bardzo Ci zazdroszczę wycieczki:) Najbardziej by mi zależało na szlifowaniu angielskiego:) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Życzenia