czwartek, 30 lipca 2015

Moje angielskie wakacje - Windsor, coś jeszcze i powrót do domu

    W sobotę, w przedostatni dzień pobytu u Doroty i Colina pojechaliśmy do Windsoru. Historia tego zamku sięga czasów Wilhelma "Zdobywcy", który na skalistej skarpie nad Tamizą wybudował drewnianą budowlę. Henryk II zastąpił nietrwałą drewnianą konstrukcję na kamienną z masywnych głazów. Kolejni władcy rozbudowywali fortecę, która jednocześnie pełniła funkcję letniego zamku. Tutaj pochowanych jest wielu władców Anglii. 
    Do tej pory królowa Elżbieta II spędza w Windsorze weekendy. Można tu dojechać pociągiem bądź przypłynąć Tamizą swoim jachtem, co czyni  wielu Londyńczyków.     
   

Na parkingu powitał nas taki widok. Zamek widać z daleka.
Gdy podeszliśmy bliżej przywitały nas tłumy ludzi i gigantyczna kolejka. W podobnej stałam kiedyś do Muzeów Watykańskich.

Niestety nie udało nam się wejść do środka. Było zbyt późno.



W związku z tym spacerowaliśmy dookoła zamku.


Tutaj brama Henryka VIII, tego od sześciu żon. To właśnie w Windsorze po raz pierwszy ujrzał Annę Boleyn, swoją drugą żonę, dla której zerwał z kościołek katolickim i papiestwem oraz ogłosił się głową kościoła anglikańskiego.




















W tle widać Long Walk, aleję o długości 4,5 km z rzędami drzew po obydwu stronach.
Po prawo Dorotka i Colin, u których
miałam przyjemność mieszkać.





Na miejscu dawnego dworca królewskiego współcześnie urządzono centrum handlowe, zaś nowy dworzec znajduje się nieopodal.
  



   W ramach rekompensaty, że nie mogłam wejść do Windsoru, Colin zabrał nas na rejs po Tamizie. Tu właśnie widać, ile dużych łodzi pływa po tej rzece. Ruch jest naprawdę duży i PRAWOSTRONNY, w przeciwieństwie do jezdni.









Ciekawostką są barki mieszkalne zacumowane przy brzegu. Można je wynająć, aby spędzić urlop lub chociażby weekend.







Widok na zamek z Tamizy zapierał dech w piersiach. To naprawdę olbrzymia i majestatyczna budowla. 

A później zostaliśmy zaproszeni na prezentację win oraz ich degustację u znajomych Colina i Doroty. Jak widać humory nam dopisywały.

W końcu przyszła niedziela, trzeba było zbierać się do odjazdu. Ponieważ odlot miałam późnym wieczorem w drodze do Luton wpadliśmy jeszcze na farmę lawendową. Niesamowite miejsce. Pomimo niepogody i siąpiącego deszczu nie mogłam odmówić sobie przyjemności pobuszowania w grządkach pachnących ziół. Odpowiednio się do tego przygotowaliśmy, kaloszki i kurtki przeciwdeszczowe były w pogotowiu.

Po wypiciu aromatycznej herbaty, zjedzeniu słodkiego ciasta marchewkowego serwowanego w tym miejscu oraz dokonaniu zakupów w lawendowym sklepiku, można było iść w pole.

Normalnie w czasie dobrej pogody, po uiszczeniu opłaty dostaje się koszyczek i nożyczki i idzie się ciąć lawendę. Tyle, ile dusza zapragnie. I zabiera się ją ze sobą. My tylko troszkę spacerowaliśmy, było za mokro.






Czyż nie cudne miejsce? Pełne aromatu lawendy różnorakich gatunków i o różnych barwach. Odbywają się tu różne imprezy, na przykład działa plenerowe kino przy polu lawendy, profesjonalne sesje fotograficzne czy zajęcia jogi. Można także wynająć to miejsce na uroczystości typu ślub czy przyjęcie weselne.


Czyż ta ławeczka nie zaprasza, aby usiąść tu z robótką i zapomnieć się w dzierganiu w otoczce lawendowych aromatów?
  Przywiozłam sobie cząstkę tego miejsca zamkniętą w małych buteleczkach z olejkami lawendowymi oraz małym słoiczku przepysznego, delikatnego wręcz aksamitnego miodu lawendowego. Pycha!

   Nadszedł czas rozstania, tydzień był bardzo intensywny. Bardzo dużo zobaczyłam, a przede wszystkim spędziłam czas z Dorotką, z którą już tak często się nie widzimy jak dawniej.
   Nie ukrywam, że troszkę się bałam powrotu, bo po raz pierwszy leciałam sama. Do tej pory zawsze ktoś mi towarzyszył, a tu musiałam się odnaleźć na angielskim lotnisku z moją słabą znajomością języka. 

Ponieważ lot był opóźniony, aby umilić sobie oczekiwanie wyjęłam druty i zaczęłam dziergać na hali odlotów. 
A i później w samolocie.
Wniosek taki, że druty przeszły przez kontrolę. Miałam je w torebce w przezroczystej saszetce razem z robótką. Nikt nawet nie zapytał. A personel pokładowy tylko się uśmiechał, gdy zobaczył moje śmigające drutki.

I tak dobiegły końca moje angielskie wakacje. Podczas wyjazdu powstawała chusta, którą skończyłam już w domu. Właśnie się blokuje. Prezentacja niebawem. A teraz czas, aby przygotować się do kolejnego wyjazdu. Tym razem nad mój ukochany Bałtyk.

4 komentarze:

  1. Piekne wakacje, z przyjemnoscia czytalam kolejne relacje. Teraz czekam na to cudo co udziergalas, pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakie cudne lawendowe widoki :-) Piękne zdjęcia :-)
    Wspaniała wizyta - byłaś w tylu miejscach... widziałaś tyle ciekawostek... super :-)
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z przyjemnością przeczytałam kolejny reportaż z podróży. Zamek robi wrażenie, a lawendowe pola zadziwiające. Zdziwiło mnie, że druty "przeszły" odprawę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam pewne obawy co do drutów. Nie ukrywam, że nie chciałam ich stracić. Myślę, że przeszły, bo były drewniane, na żyłce, ze sporym kawałkiem chusty i zamknięte w przepisowej przezroczystej saszetce, w torebce. Może gdybym tę saszetkę wyjęła, może bardzie by się przyjrzano jej zawartości. Poza tym na forach jedna z dziewiarek podzieliła się informacją, że na lotnisku Okęcie otrzymała informację z Biura Ochrony, że jeżeli druty nie są metalowe, za bardzo wyostrzone oraz ich długość nie przekracza 10 cm, to można je wnieść w bagażu podręcznym. Cieszę się, że moja relacja z podróży się spodobała. Pozdrawiam

      Usuń

Jesienny pulowerek i pastelowa chusta

    Podczas pooperacyjnej rekonwalescencji mam więcej czasu na robótki. Kilka dni temu skończyłam jesienny pulowerek z dwóch połączonych nit...