wtorek, 13 grudnia 2011

Wspomnienie o 13 grudnia sprzed trzydziestu lat

   To była niedziela,  bardzo mroźny, aczkolwiek słoneczny dzień, śniegu nie było za dużo. Pamiętam, że obudziła mnie mama mówiąc, że jest wojna. Nie za bardzo rozumiałam, co do mnie mówi. Ale po jakimś czasie do mnie dotarło, że coś się dzieje. Oglądaliśmy na okrągło generała Jaruzelskiego i jego przemówienie, próbując zrozumieć sytuację. Młodszy brat marudził, że nie ma „Teleranka” (niedzielny poranny program dla dzieci). 
   Po popołudniu, jak co niedziela, miałam wyjechać do internatu (uczyłam się w liceum poza domem). Mama nie chciała mnie puścić, bała się o mnie. Wyjechałam trochę wcześniej niż zwykle. I dopóki autobus nie dojechał do Okęcia, wszystko było normalnie. Na rogatkach miastach zatrzymał nas wojskowy patrol, dookoła stały czołgi i ciężkie wozy bojowe, wszędzie było pełno wojska, na chodnikach paliły się koksowniki. Przeraziłam się, gdy do autobusu weszli uzbrojeni żołnierze z lufami skierowanymi do pasażerów i każdego legitymowali. Trwało to bardzo długo. Przez stolicę przejechałam dosyć szybko, można powiedzieć, że komunikacja w miarę normalnie działała. Kolejna kontrola była przy wyjeździe z Warszawy. Dotarłam do internatu. Dziewczyny zjeżdżały się z opóźnieniem, każda zszokowana, tym, co się dzieje.  Po raz pierwszy była taka frekwencja przed telewizorem podczas „Dziennika telewizyjnego”. Podano wiadomość, że zajęcia w szkołach są odwołane ( do szkoły wróciłam po Nowym Roku i już nie było ferii).
   Wiadomo, ucieszyłyśmy się, że mamy wolne. Pamiętam, gdy jedna z koleżanek weszła do internatu i pierwsze co usłyszała, to wiadomość o odwołaniu zajęć. Dosyć siarczyście zaklęła, bo jechała aż z Suwałk.

   Spakowałyśmy z powrotem torby i czekałyśmy na kolejny dzień, by wrócić do domu. Około 22.00 wpadł do internatu dyrektor szkoły z poleceniem, aby zabrać wszystkie swoje rzeczy i opuszczeniem internatu przed 10.00 rano, bo od tej pory będzie tu stacjonować wojsko. I się zaczęło! Niektóre z nas miały swoje poduszki, koce i różne inne przydatne w internacie rzeczy.
Ale wyglądałyśmy! 
Z plecakami, torbami, tobołkami, w które musiałyśmy spakować wszystko ( ubrania, buty, podręczniki, zeszyty, przybory toaletowe, ja jeszcze ciągnęłam żelazko, grzałkę, kubek i sztućce i całą wałówkę, którą przywiozłam dzień wcześniej z domu). Istne pandemonium! Z całym tym majdanem trzeba było dotrzeć do dworca autobusowego, wejść do autobusu, przejechać przez całą Warszawę tramwajem, kolejnym autobusem, aby z Dworca Zachodniego wyruszyć do domu. Na szczęście to był dzień powszedni i miałam bezpośrednie połączenie z moją miejscowością. No i z przystanku do domu nie miałam daleko. Oczywiście nie mogłam zadzwonić, żeby tata po mnie przyjechał, telefony były wyłączone a o komórkach nikt jeszcze nie słyszał.
W domu poczułam się bezpieczna. Mieszkałam na wsi, więc nie było tak widać wojska, chociaż w nocy słychać było czołgi i ciężki sprzęt, który przejeżdżał przez moją miejscowość.

Ponieważ mieszkałam i uczyłam się w tym samym województwie nie musiałam mieć przepustki, by jechać do szkoły i wracać na sobotę i niedzielę do domu. Ale te koleżanki, które mieszkały poza województwem, wówczas warszawskim, jeździły do domu raz na miesiąc i musiały mieć specjalną przepustkę zezwalającą na przemieszczanie się z województwa do województwa. I koniecznie trzeba było dojechać do 22.00 ponieważ obowiązywała godzina milicyjna.

Pamiętam jeszcze z tego czasu, jak dziewczyny z klasy maturalnej rozpaczały, że nie będą miały studniówki, ponieważ był zakaz zgromadzeń. W następnym roku była studniówka, ale trwała od 10.00 do 15.00, gdyż całe towarzystwo musiało wrócić do domów przed godziną milicyjną.

Hitem były oporniki wpięte w klapę kurtki, żakietu czy swetra. Nie wszystkie z nas rozumiały ich znaczenie. I jeszcze pochód pierwszomajowy 1982 roku – był obowiązkowy, nauczyciele sprawdzali listę obecności. Część pojechała do Warszawy, ja na szczęście uczestniczyłam w małym pochodzie w miasteczku, w którym się uczyłam.
    Po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się do pewnych ograniczeń. Miałam niespełna 15 lat, w związku z tym inaczej postrzegałam rzeczywistość niż dorośli. I pomimo tego, co się działo dookoła,  mam wiele dobrych wspomnień, wszak to była moja młodość.
    Te czasy to rozkwit polskiej muzyki rockowej, to zespoły Perfect, Republika, Maanam, Dżem, Lady Pank, Lombard, Budka Suflera, Aya RL, Tilt, Kult, Róże Europy, RSC. To również Lista Przebojów Programu Trzeciego ( której fanką jestem do dnia dzisiejszego). I oczywiście pierwsze miłości.

   Aby jakoś wyglądać robiło się różne rzeczy, rękodzieło, które wraca dzisiaj do łask i jest trendy w tamtych czasach było koniecznością. Przerabiało się stare ubrania, szyło samemu, robiło na drutach. Pamiętam moją pierwszą uszytą bluzkę z pieluch tetrowych ufarbowanych domowym sposobem na dwa odcienie niebieskiego. Pamiętam także mój pierwszy, własnoręcznie wydziergany sweter z brązowej włóczki i motywem żółtego zygzaka z przodu. Modne były swetry wielokolorowe. Myślę, że częściowo ich wielobarwność wynikała z tego, że wykorzystywano wszelkie nitki, jakie były w domu. O takim zaopatrzeniu, jak dzisiaj nawet nam się nie śniło.
   Modne były nastroszone włosy, a ponieważ braki w zaopatrzeniu obejmowały wszystkie dziedziny życia, o produktach do stylizacji włosów można było zapomnieć. Nawet, jeśli już coś było to lakier o włosów bądź płyn Lotion. Polak potrafi, więc włosy stawiało się na cukier rozpuszczony w wodzie lub na piwo (znam fryzjerkę starej daty, która i teraz używa piwa do utrwalania fryzury).

Stan wojenny trwał półtora roku, zniesiono go bodajże 22 lipca 198r.
Rozpisałam się.... A jakie są Wasze wspomnienia?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czarna narzutka

    Zrobiłam ją dla mojej siostry, zużyłam 4 motki Kid Silka DROPS-a na drutach nr 3,0.     Tęsknię za wiosną, więc postanowiłam sprowadzić ...